Jeśli ktoś wczoraj pomyślał przez chwilę, że skoro nie ma wpisu to znaczy że coś się musiało stać, to się wcale nie pomylił. Ale o tym za chwilę.
Wczorajsza noc spędzona na leżaku do opalania trwała krótko. O 6:00 wyruszyłem w stronę Bordeaux... w stronę morza! Na nieszczęście, wraz ze mną na wybrzeże podążały rzesze kamperów obładowanych deskami, materacami i rowerami. 450 km które miałem do przejechania, spędziłem więc przeciskając się pomiędzy autami. Korek, korek, korek!
Najgorzej było w Bordeaux. Myślałem, że motocykl z przegrzania się zaraz zapali. Ratując sytuację, postanowiłem zrobić sobie chwilę przerwy i przy okazji pomyśleć o obiedzie. Pierwszy zjazd z autostrady do miasta i od razu trafiłem na Auchan. Idealnie!
Poniżej zdjęcie z pod drzwi galerii. Tylko tam mogłem znaleźć kawałek cienia.
Z Bordeaux zostało tylko 80 km i wreszcie upragniona plaża! Małe miasteczko Arcachon. Piękne! Ale nie było czasu żeby się zbytnio zachwycać. Chciałem już tylko zdjąć cały strój i położyć się na plaży! Temperatura - 32*C.
Ledwo co siadłem na plaży, a już zrobiłem się głodny. Od dawna wiadomo że woda wyciąga siły i człowiekowi szybciej chce się jeść! :) Dziwi tylko fakt, że nie zdążyłem nawet zamoczyć palca w wodzie a już brałem się za jedzenie. Tym razem obiad był bardzo urozmaicony. Bagietka, serek czosnkowy, sałatka i sok pomarańczowy. Stare, dobre, sprawdzone połączenie.
Po jakże sytym objedzie postanowiłem się zdrzemnąć. I tak smażąc się na słońcu, przespałem 1,5h. Dziś już nawet pokazała się lekka słowiańska opalenizna (kolor czerwony).
Opuszczając plaże, spotkałem francuskiego Czopera. Ten przynajmniej kupił sobie kufry!
Do granicy hiszpańskiej postanowiłem nie jechać autostradą, ale lokalną drogą, wzdłuż wybrzeża. To był dobry wybór. Jechało się dłużej, ale za to trasa była bardziej wymagająca. Górki, zakręty i pełno samochodów na drodze. Co chwilę przejeżdżało się przez małe, nadmorskie miejscowości. Jak dla mnie, nie wiele różniły się od Łeby, Ustki czy Darłowa... na oko, o 15*C!
Francję pożegnałem około 17:00. Postanowiłem, że noc spędzę w San Sebastián. Od granicy to było zaledwie kilkadziesiąt kilometrów.
San Sebastián wyglądał niesamowicie. Skały a zaraz poniżej zatoka. Miasto pełne gór i wzniesień. Im wyżej, tym widok na morze jeszcze bardziej zachwycał. Góry i morze w jednym miejscu. To robi wrażenie!
No i gdy już raczyłem się tymi widokami, okazało się że motocykl odmówił posłuszeństwa! Padł akumulator. Na szczęście stary, dobry 'popych' zadziałał. Zaczęła się jazda po stacjach benzynowych w poszukiwaniu prostownika, żeby naładować akumulator. W mieście nie było nic, więc wróciłem na autostradę. Zrobiło się już ciemno, a światła tylko dodatkowo obciążały baterię. Utknąłem na małej stacji benzynowej gdzieś w lesie. Tam również nie mieli tego czego szukałem. Pozostało poczekać do rana.
Tak wyglądało mojej miejsce noclegowe tej nocy. Żadnej kawiarni, baru. Pozostało tylko rozłożyć matę i iść spać.
Teraz jestem w drodze do Madrytu. Jadę bez świateł. Zostało mi 200km. Ale o tym napiszę później.
haha jakie przygody, fajnie się to czyta! to już niedaleko masz, trzymam kciuki cały czas :P
OdpowiedzUsuńDziękuję!!! Obiad zjem już w Madrycie!!! Cieszę się strasznie i czekam na Twoje przybycie!
OdpowiedzUsuńkablantos odpalantos? Polakos problemos :D historia prawdziwa :P
OdpowiedzUsuńHahaha. Nie chciałem tego pisać, ale ta anegdota od razu mi się przypomniała.
OdpowiedzUsuń